wtorek, 30 września 2014

Prorok, którego nie było




Nazwałem go "prorokiem", bo nawet nie pamiętam jak ma na imię. Nie było języka w którym moglibyśmy się porozumieć. On nie znał słowa po angielsku, ja nie znam laotańskiego, ani jego plemiennej odmiany. którą posługiwał się mój przepowiadacz przyszłości. A jednak - pogadaliśmy jak starzy znajomi. A w prezencie na koniec dostałem niezwykła przepowiednię, która się ziściła. I choć nie jestem przesądny, lubię wierzyć, że to wszystko dzięki jego słowom. Pardon, gestom.



Bezimienny "prorok", Laos.
 fot. K.Grodecki
Człowieka, którego widzicie na zdjęciu poznałem w Laosie dobrych kilka lat temu. Jest członkiem plemiona, które używa wyjątkowego języka - porozumiewa się nim wyłącznie dana społeczność, która nie liczy więcej niż kilkaset osób. 

Przyjechaliśmy zobaczyć jego wioskę, jedną z wielu, które znajdują się w pobliżu Muang Sing. Ktoś z nas zaproponował, że kupi od niego maczetę. Podał kwotę, która wydawała mu się niewyobrażalnie wysoka, na nasze nie było to więcej niż 50zł. Kiedy usłyszał zgodę, wszyscy zobaczyliśmy jak po policzkach lecą mu łzy. Nie mógł cofnąć swojej zgody, a był przekonany, że nikogo nie będzie stać by kupić narzędzie, którego musiał już używać wiele lat.

Szybko jednak się rozweselił, w końcu za 50 zł w laotańskiej walucie mógł kupić wiele, wiele podobnych maczet. Wokół panował chaos - pozostali mieszkańcy, mężczyźni, zaczęli zachwalać swoje maczety i zachęcać do ich zakupu. 

Pośród tego zamętu stał on. W ręku trzymał kawałek drewna ostrugany maczetą, która już nie należała do niego. Wtedy zrobiłem pierwsze zdjęcie. Spojrzał się na mnie. Ukazał mi serię gestów. Najpierw machał rękoma, jakby coś cofał. Potem się skulił i przyciągnął ręce do siebie. Powiedział "Wietnam" i "USA". Po czym pokazał jakby trzymał w rękach coś ciężkiego oburącz i z tego strzelał. A dalej pokazał ręką samolot, który spada i się roztrzaskuje. Po czym pokazał dumnie na siebie. Tak właśnie się świetnie dogadaliśmy. Dla tych co nie zrozumieli: dawno temu, podczas wojny w Wietnamie, walczył w obronie przeciwlotniczej i strzelał do amerykańskich samolotów.

Pytałem się o adres email w wiosce,
w której tak wygląda łazienka... Oczywiście.
fot. K.Grodecki
Byłem pod wrażeniem. Oddał najważniejsze narzędzie swojej pracy, a po chwili gadał ze mną jakby nic się nie stało. Choć łzy na policzku jeszcze nie wyschły. Taki pogodny człowiek. Zrobiłem mu szybko drugie zdjęcie. Pokazałem mu je na monitorze aparatu i zobaczyłem, że go ucieszyło. Jak ostatni głupek spytałem się czy ma adres email, choć w wiosce nie było nawet prądu. On tylko uśmiechnął się.

A po chwili pokazał mi na migi coś bardzo fajnego. Zamachał palcem na "nie", potem wykonał gest lądującego samolotu. I pokazał na zdjęcie a potem na siebie. Znaczyło to, że nie chce zdjęcia teraz, ale że kiedy przyjadę tu z powrotem, to mam mu je osobiście przynieść. Potraktowałem to jako żart, albo naiwną prośbę.

Dwa lata później chodziłem po tej samej wiosce, ze zdjęciem mojego "proroka" pytając się czy ktoś go nie widział. Wielu mieszkańców wioski twierdziło, że pracuje gdzieś w okolicy, ale nie udało mi się go odnaleźć.  Zostawiłem mu zdjęcie w chatce, która należała do jego rodziny. Do tej pory nie wiem, czy mu się spodobała. Może jeszcze kiedyś będę miał okazję się go o to spytać.




1 komentarz:

  1. właśnie tacy ludzie, takie spotkania i takie wspomnienia nadają sens podróżowaniu.
    łzy, uśmiechy, zrozumienie i to "coś"...
    Karol - bardzo zazdroszczę Ci tego wspomnienia...

    OdpowiedzUsuń